„Niech mnie pan nauczy pisać”
Otrzymałem niezwykłą propozycję. Młody człowiek, doktorant jednego z
warszawskich uniwersytetów, w czasie rozmowy w redakcji naraz zaproponował po
prostu:
- Niech mnie pan nauczy pisać.
Trochę mnie przytkało. Po chwili odpowiedziałem:
- Dobrze, umówmy się na pierwszą lekcję.
Wkrótce spotkaliśmy się na owej „pierwszej lekcji”, przy
niezobowiązującej herbatce. Bez owijania w bawełnę zagaiłem rozmowę:
- Jest pan człowiekiem wykształconym, nie potrzebuje pan żadnych
wykładów, proszę od razu przejść do ćwiczeń, czyli po prostu zacząć pisać.
- O czym? – zapytał zdziwiony.
- O wszystkim. Jeśli pan nie widzi żadnego tematu do pisania, proszę zwyczajnie
pisać dziennik, czyli o wszystkim, co się panu zdarzyło w ciągu dnia.
Miałem na końcu języka radę, którą gdzieś wyczytałem: po prostu opisz
stół, ale rzetelnie i tak żeby to było interesujące. Zmilczałem, to byłoby za
trudne i zniechęciłoby ucznia zaraz na wstępie. To określenie „żeby to było
interesujące” podnosiło poprzeczkę wysoko. Pisanie w sposób interesujący o
rzeczach banalnych wymaga kunsztu dramaturgicznego, wysoce sprawnego warsztatu,
na przykład umiejętności wytworzenia napięcia, klimatu, atmosfery – nie mówiąc
już o pięknie i elegancji języka. Przypomniało mi się zdarzenie z harcerskiej
wieczornicy. Kolega, gawędziarz zawołany, opowiadał o tajemnicach strychu w
jego rodzinnym domu. Szła zagadka za zagadką, tajemnica za tajemnicą i kiedy
doszedł już do punktu kulminacyjnego, kiedy zaległa cisza jak makiem siał, niemal
tracąc oddech szepnął: „...i tu właśnie leżały poszukiwane, stare, nasze - ojca
dwa kamasze”.
Mój rozmówca na moją propozycję odpowiedział:
- Dobrze, jak długo ćwiczyć?
- Aż się pan nauczy pisać.
Oczywiście takie postawienie sprawy nie usatysfakcjonowało młodego człowieka.
A przecież nie wykręcałem się sianem. Rada naprawdę była życzliwa, dobra,
najkrótszą drogą prowadząca do celu. Stefan Żeromski zanim zaczął drukować
długo pisał dziennik, prawie codziennie. W druku dzienniki te, trzy wydane
tomy, zajęły ponad półtora tysiąca stron. Centkiewicz, sam to słyszałem, mówił,
że uczył się warsztatu pisząc codziennie zza Koła Polarnego sążnisty list do
narzeczonej. Pono trwało to miesiącami czy latami nawet. Skrzypek, pianista
nawet żongler, aby dojść do profesjonalnego poziomu, długo uczy się ćwicząc
codziennie. Potem już wykonując swój zawód także ćwiczy, aby wejść na poziom
maestrii. To także tyczy warsztatu pisarskiego, dlaczego niby miałby być
wyjątkiem? Ucznia, adepta czy profesjonalistę pióra obowiązuje stara zasada: nulla dies sine linea! Ani dnia bez wiersza. Dlaczego? – bo tylko
pierwszy wers jest dany od bogów, wszystkie dalsze, to praca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz